Najpierw zawsze trzeba się dowiedzieć skąd i kiedy można odjechać w wybranym kierunku. Czasem jest to proste, a czasem trudne. W tym przypadku informacje były mylące. Przewodnik mówił jedno, napotkani podróżni (których było jak na lekarstwo) błądzili we mgle. W Kolumbii wiedzieli więcej, ale nie chcieli się tą wiedzą podzielić, gdyż biura turystyczne liczą na prowizję, jeśli bilet kupi się u nich, a nie bezpośrednio u przewoźnika. W Brazylii skąd odpływał statek nic nie wiedzieli: „Statek odpływa w środę albo w czwartek. Nie, prawdopodobnie jednak w sobotę.” O której godzinie? „Na pewno 14”. Ktoś inny: „Pewnie o 12”. Jeszcze inna osoba: „Wydaje mi się, że o 13”. (Z doświadczenia i tak wiem, że trzeba się stawić w porcie kilka godzin wcześniej, kupić bilet i zaklepać dobre miejsce na hamak, a opóźnienia i tak są często wielogodzinne). Który port? „Spytaj w porcie 2 przecznice dalej”. Po dotarciu na miejsce: „Statek do Manaus? Spytaj w następnym porcie, 3 przecznice dalej” itd., itd. W informacji turystycznej też żadnej konkretnej informacji. Co robić w takiej sytuacji? Ja zwykle zbieram w całość strzępki informacji, układam je według swojej logiki i po prostu zdaję się na intuicję. W środę statku nigdzie nie było. W czwartek nie chciało mi się iść, więc poszłam go szukać w sobotę!
Na trasie z Tabatinga do Manaus rzeka jest bardzo szeroka (ktoś mi powiedział, że gdzie niegdzie osiąga nawet 13 km szerokości), dlatego statek płynie jej środkiem (kiedy pasażerowie wysiadali w swojej wiosce, nie dopływaliśmy do brzegu. Przypływała po nich łódka, a oni z bagażami skakali do środka).Trudno było delektować się naturą z takiej odległości. Dżungla falowała, wyglądała z daleka jak miraż. Rzęsisty deszcz zacinał przez większość rejsu, więc opuszczono foliowe kotary i moje okno z widokiem często było zamknięte. Nie mogłam więc podpatrywać życia toczącego się na brzegach rzeki. Skupiłam się więc na życiu na pokładzie.
Kiedy na niego weszłam, aby zawiesić hamak od razu zauważyłam różnicę. Statek, w porównaniu na przykład ze swoim poprzednikiem w Peru, był po prostu uroczy. To słowo jako pierwsze przyszło mi na myśl. Na pierwszy rzut oka wszystko od małego czystego portu, po wygląd i wyposażenie statku wydawało się inne, niż do tej pory. Nie raz zwiedziona mylnym pierwszym wrażeniem, postanowiłam nie przejawiać zbyt wielkiego entuzjazmu. Tym razem pozory mnie nie zawiodły. Mój uroczy statek był zadbany i schludny, wypucowany jak należy i świeżo odmalowany. Białe ściany i ławki miały czerwone wykończenia pasujące do drewnianego sufitu ułożonego w jodełkę. Przy stalowych, pastelowo zielonych umywalkach o kształcie muszli zawsze było mydło. W donicach stały kwiaty, które sprawiały, że statek wydawał się jeszcze bardziej przytulny. Środek pokładu wypełniły nasze hamaki o przeróżnych barwach i fakturach kontrastując z wyposażeniem. Nad całością czuwała Święta Anna, zawieszona tuż przy ogromnym lustrze, żebyśmy wpatrując się kilka razy dziennie w siebie i koło niej nie przechodzili obojętnie.
Jednak największego szoku doznałam w toalecie. Po pierwsze ich ilość była odpowiednia do liczby pasażerów. Po drugie zawsze był papier co i rusz dyskretnie uzupełniany przez obsługę. Po trzecie były prysznice, z których przyjemnie się korzystało wyglądając przy okazji przez małe okienko z widokiem na dżunglę i rzekę Solimoes. I wszystkie te luksusy zawsze były czyste. Za bardzo przyziemne i bez znaczenia? Może i tak, ale ostatnio zbyt często brodziłam po kostki w brunatnej wodzie, która wylewała się z różnych toalet i nie myłam się po kilka dni z braku takowej możliwości, więc tego typu zmiany zauważam w lot, doceniam i pielęgnuję ten czysty obrazek.
Już na statku w Peru sami Peruwiańczycy zwrócili mi uwagę na fakt, że warunki podróży w Brazylii są o niebo lepsze niż w ich kraju. Mówili, że Brazylijczycy dużą wagę przywiązują do higieny i jakości posiłków. W ich słowach nie było zazdrości czy żalu. Jak ich spytałam czy chcieliby, aby w Peru też się polepszyło, byli zdziwieni. W Peru jest inaczej. Oni po prostu wyłapali różnicę i stwierdzili fakt. Zupełnie jak ja.
Brazylijczycy bez wyjątku od rana do wieczora biegali z ręcznikami, brali prysznic, przebierali się po kilka razy dziennie, wyciągali perfumy z przepastnych toreb, golili, znowu perfumowali (najwięcej mężczyźni), kobiety układały swoje piękne grube i długie włosy, robiły makijaż i manicure, obie płcie wklepywały odżywki i żele, kremy i balsamy były wszędzie. Po każdym posiłku wchodziły do gry szczoteczki i nici dentystyczne. A przodował Samy, marynarz, który zwiedził pół świat pracując na statkach i który pod względem szyku i pokładowej higieny nie miał sobie równych. W jeansach, jaskrawych t-shirtach, kowbojkach (namiętnie czyszczonych codziennie) oraz ciemnych okularach (noszonych o każdej porze dnia i nocy), a także ze swoimi tatuażami, bransoletkami, srebrno-złotymi łańcuchami i grubymi kolorowymi pierścionkami (po kilka na każdym palcu), Samy wyglądał jak brazylijska wersja Mike’a Jaggera. Bardzo go to porównanie ucieszyło i od tej pory już nie przestawał puszczać na okrągło rocka z lat sześćdziesiąt przeplatanego od czasu do czasu sambą.
Podobało mi się, że podczas podróży nie wyzbywano się codziennej rutyny (a przecież to takie kuszące!).
Dodatkową przyjemnością był czas na posiłki (może poza pobudkami na śniadanie o 6 rano za pomocą gwizdka rozsadzającego uszy i „zapraszającego” na poranną kawę i posiłek). Ja i tak nie spałam, gdyż o 5 budziły mnie pierwsze głośne rozmowy. Ale czego się spodziewać? Od 21 wszyscy smacznie pochrapywaliśmy, więc o świcie byliśmy rześcy i w pełni gotowi na rozpoczęcie dnia.
Śniadania były dobre: kokosowa owsianka, bułki, słodkie ciasto z kukurydzy, kawa (która była czystym ulepkiem). Z moim ulepkiem w dłoni, gawędziłam na mostku z kapitanem, delektując się przez te kilka poranków świtem nad Amazonią. Od rana wisiały nad nami te ogromne chmury, które pod wieczór mieniły się niesamowitymi barwami: od żółci po róż, aby przejść w końcu w intensywną czerwień. Słońce znikało w wodzie, a ja miałam wrażenie, że niebo zaraz się rozstąpi i ukaże się grożący palec boży zupełnie jak na rubensowskich obrazach.
Obiady były pyszne: na kontynencie, gdzie wszędzie w jadłospisach królują kurczaki (a w nadrzecznych miastach Peru trzeba się nieźle nachodzić za rybą, w Pucallpa naliczyłam ponad 40 ociekających olejem kurczakarni i żadnej ryby), dopiero tu zjadłam soczystego kurczaka w świetnie przyprawionym sosie warzywnym z dodatkiem mojej ukochanej kolendry. Do tego ryby, makaron, ryż i sałatka ze świeżych warzyw (ta ostatnia praktycznie nie do zdobycia w ulicznych knajpkach).
Kolacje też były dobre i zawsze na ciepło: ryby i kukurydziane placki. Do tego przez cały dzień woda i kawa do woli. Ostatniego ranka, kiedy zabrakło kawy, wiedząc o moim uzależnieniu od tego trunku, moi statkowi towarzysze pobiegli mi kupić jeden kubek podczas pierwszego przystanku w porcie!
Wszystkie posiłki podawane były na prawdziwych talerzach, z kompletem prawdziwych sztućców i serwetek. Jedliśmy w jadalni na przykrytym obrusem stole, siedząc na drewnianych krzesłach w otoczeniu obrazów na ścianach i w obecności dumnego kucharza, pytającego mnie bez przerwy: „A może dokładka?”
Przez cały rejs byłam objedzona jak bąk. Zaczęłam się zastanawiać czy oni przypadkiem nie chcą mnie podtuczyć. Momentami czułam się jak gęś, w którą pakuje się tony jedzenia. Po każdym posiłku kucharz przychodził do mojego hamaka z pytaniem czy aby na pewno wystarczająco zjadłam i czy nie chcę więcej. Pomiędzy posiłkami Samy albo Ivo donosili mi kokosową owsiankę, chrupki i krakersy. Kapitan upewniał się czy na pewno zjadłam śniadanie i obiad. Kolację jadłam w towarzystwie kapitana i załogi (myślę, że zaskarbiłam sobie sympatię kapitana, kiedy pierwszego ranka przyszłam z kawą na mostek zaznajomić się i pogawędzić) i w ciągu dnia popijałam z nimi kawę. Na koniec dostałam nawet koszulkę reprezentacji Brazylii w prezencie.
Pierwszy dzień na statku jest badaniem terenu, czekaniem i odgadywaniem panujących reguł. Dopiero drugiego dnia można się zupełnie odprężyć, gdyż wszystko zaczyna być przewidywalne, układa się jak domino: godziny i rodzaje posiłków, pory sjesty i toalety, czytania, pisania, wpatrywania się w krajobraz czy wreszcie rozmów przy piwie ze współpasażerami. Cały dzień staje się rytuałem i miłą odmianą, tak ciężko osiągalnymi w innych warunkach podróży.
Dni mijały mi w świetnym towarzystwie na leżeniu, lekcjach portugalskiego („w hotelu będą chcieli Cię oszukać” – mówił Samy – „bo jesteś gringo. Musimy poćwiczyć Twój portugalski!”), jak również na lekcjach kulturoznawczych („pomocnik kapitana jest gejem” – mówił Patricio, „mechanik też jest gejem, a żona kapitana jest czarna” – dorzucał Johan z uśmiechem, unosił oczy i żegnał się zamaszyście. Chcieli mi uświadomić jak bardzo Brazylia jest tolerancyjna, i że jest w niej miejsce dla wszystkich. Opowieści o wszechobecnej tolerancji w Brazylii słyszałam już nie raz z ust spotkanych po drodze Brazylijczyków i turystów. Sama spędziłam do tej pory jedynie kilka dni na ulicach Brazylii i póki co mogę powiedzieć, że czuje się tu niezwykłą swobodę). Były też inne rozmowy o Brazylii z dialogami często jak z filmu: „Kasia, tu niedaleko mieszkają kanibale, są kompletnie nieudomowieni. Jeśli kiedyś się tam wybierzesz, to ciao Polonia, już nigdy nie wrócisz!”
Byłam w raju. Wiedziałam też, że chciałabym tam dotrzeć.
*****
Rejs trwał 5 dni i 4 noce (ach te opóźnienia!). Do tego 5 noc spędziliśmy również na pokładzie. Brazylijczycy opowiadają w samych superlatywach o swoim kraju, zwracają jednak szczególną uwagę na bezpieczeństwo, zwłaszcza w nocy (lub jego brak). Przypłynęliśmy ok. 21 i mało kto poszedł do domu! Większość ludzi została na noc na pokładzie. Zresztą, po wszystkich opowieściach kto komu i ile razy przyłożył broń do skroni w nocy w Brazylii, mnie też odechciało się schodzić z pokładu!
Manaus, Amazonia, Brazylia