Od kiedy zaczęłam podróżować palcem po mapie, myślałam, że tu się nie da dotrzeć. Koniec świata jest przecież miejscem szczególnym, owianym magią i zarezerwowanym dla wytrawnych podróżników. A tu proszę: z Buenos Aires na koniec świata, czyli do Ushuaia brakuje nieco ponad 3 tysiące km! Nie zastanawiałam się długo. Zanim jednak dotarłam na koniec kontynentu odwiedziłam Peninsula Valdes, czyli prawdziwy raj, gdzie ponad milion pingwinów Magellana spędza tu wakacje, gdzie wieloryby swobodnie pływają, lwy morskie wygrzewają się na słońcu i żyje wolno prawie 2000 delfinów! Przeszkadzały tylko tłumy wszechobecnych turystów. Ale nie dziwota, takie widoki ściągają tu ludzi z całego świata. Trudno mi było rozstać się z tym pięknym miejscem, ale musiałam ruszyć dalej – do Rio Gallegos, gdzie czekały na mnie zupełnie inne wrażenia, krajobrazy i bezgraniczna przestrzeń.
Na Przylądku Dziewic przywitała mnie kolonia pingwinów. Jakież to było powitanie: tylko ja i setki pingwinów wracających z morza z rybami w dziobach, aby nakarmić swoje małe. Małe, ledwo opierzone pingwiny z głodu darły się w niebogłosy lub wylegiwały się w swoich gniazdach. Czułam się, jakbym wylądowała na innej planecie, w samym środku życia tubylców. Niesamowite.
Później, udało mi się nawet postawić nogę w Chile (co prawda nielegalnie, ale zawsze) i podziwiać horyzont z latarni morskiej, gdzie stykają się dwa oceany (zaproszenie do zwiedzenia latarni i napicia się mate otrzymałam od marynarzy z Marynarki Argentyny, którzy we dwóch stacjonują tutaj miesiącami i pracują przy obsłudze latarni). To tu w 1520 roku dotarł Magellan. Tu kończy się Ocean Atlantycki a Cieśnina Magellana łączy go z Oceanem Spokojnym. Wszędzie „pampa”, czyli step, step, step… deszcz, deszcz, deszcz i wiatr, wiatr, wiatr. „Nicość stanowi dominującą cechę Patagonii”, tak w swojej książce „Stary Express Patagoński” określił te tereny Paul Theroux, który 40 lat temu przemierzał Amerykę Środkową i Południową pociągami . One nie przetrwały próby czasu i prywatyzacji, ale przestrzeń i pustka smagana wiatrem, jak najbardziej od czasu do czasu przecinane widokiem wielkich platform do wydobywania ropy i gazu, który płynie rurą aż do Buenos Aires.
Na Przylądku swój początek ma najsłynniejsza droga Patagonii (ruta 40), która ciągnie się przez pustkowia Patagonii aż na północ przez ponad 5000 km (byłam na jej kilometrze 0 i na jej końcowym odcinku…). Wystarczy 10-15 godzin drogi z Przylądka, w tym przeprawa statkiem przez Cieśninę i Chile (Chile odgradza Argentynę od jej końcowego odcinka na Ziemi Ognistej) i można dotrzeć do Ushuaia, czyli na sam koniec kontynentu i znaleźć się w sercu Ziemi Ognistej. W Ushuaia można popłynąć przez kanał Beagle (nazwa wzięła się od brytyjskiego statku, który pierwszy przepłynął kanał podczas badawczej wyprawy Charles’a Darwina w XIX w.), aby zobaczyć senne lwy morskie, pingwiny i kormorany. Są tu oczywiście góry, lodowce, piękne górskie jeziora ale przede wszystkim wspaniali ludzie, z którymi podczas tutejszych dżdżystych, zimnych i wietrznych wieczorów wypiłam niejedną butelkę Malbec prosto z Mendoza.
Cieśnina Magellana, Przylądek Horn, Falklandy (kość niezgody pomiędzy Argentyńczykami i Brytyjczykami), Port Williams… – miejsca, o których uczyłam się na geografii i czytałam w książkach, brzmiące, jak zaklęcia, niemal magiczne nazwy, nagle stały się realnym kawałkiem ziemi, gruntem, na którym stałam. Byłam tam, gdzie kończy się ląd a jedyne 1000 km dalej jest już tylko Antarktyda. Jak to jest dotrzeć na koniec świata? Nie umiem tego opisać.